Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

Tu gałęzie pochylone, obwisłe łatwo było rozgarnąć; szeroka, mokra ścieżyna wiodła do głębi.
Od kraju lasu gąszcz wielka, dalej rzedniała; wysokie drzewa dla siebie całą przestrzeń zabierały i nie dawały żyć drobnej gawiedzi, która gdzieniegdzie, chuda, blada, biedna, ledwie się trzymała, obumierając.
Słupami biegły pnie gładkie w górę, rozpościerając się tam gałęźmi szeroko i dach tworząc tak zbity z liści, że w gaju mrok panował w południe. Promień słoneczny, wpadłszy przypadkiem maleńkim otworem w tę studnię, kręcił się, migał i niedługo poświeciwszy, uciekał. Gdzieniegdzie na mchem porosłej i staremi liśćmi miękko usłanej ziemi, spała nawpół spruchniała kłoda, którą woda od spodu zjadała, aby nią porosty i grzyby pożywić.
Powietrze tu inne było niż na łące — wilgocią jakąś przejęte i liściową wonią, z którą teraz łączył się zapach rozwijających się pączków. Uszedłszy dobry kawał krętą drożyną, która powały stare omijać musiała, ujrzeli wreszcie za pniami chatę leśniczą Mirka, do koła wysokim opasaną częstokołem. U wrót stało kilku parobków w koszulach, wesoło się śmiejąc i drażniąc. Ci, jak tylko pana zdala najrzeli, pierzchli natychmiast, a gdy oni uciekali, psy, które poczuły Mirka, wyskoczyły naszczekując z zagrody, i przybiegły się łasić.