Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

i palce takie olbrzymie, w których zdrój trzymał. Dąb i zdrój musieli chyba na świat przyjść razem i wzajem sobie byli potrzebni. Bez dębu źródła-by nie było, bez źródła usechłby stary dziaduś całego lasu, pierwszy ojciec i pan.
Chociaż teraz nie było nikogo przy zdroisku, ślady widoczne znaleźli, że tu ludu siła chodziło: garnków potłuczonych, skorup, kamyków, kości, ba i stóp człowieczych wyraźne piętna. Dąb liści nie puszczał, bo mądry był i wiedział, że jeszcze i mrozem wionie, ale pączki miał napęczniałe i gotów był.... Patrzał górą w niebo — znał się na rzeczy. Ludzie też spoglądali nań i brali miarę, wiedząc, że gdy na zdroisku dziad nie zieleniał, jeszcze chłodem groziło.
Mirek, na którego ziemi zdroisko było, znał je dobrze i wiedział gdzie kubka szukać, aby wody zaczerpnąć. Jak ręką sięgnąć, w dębie dziupla była, w której drewniany czerpaczek składano. Poszedł więc po niego, i Czapli podał. Poczęli pić i smakować; potem usta otarłszy, na omszonych kamieniach siedli, naprzeciw słońca, które tu, z góry świecąc, przez suche jeszcze gałęzie wpadało.
— Dobrze tu! — odezwał się Czapla.
— Dziw, że dziś nikogo niéma, bo jak pomnę, zawsze kogoś u źródła spotkać można było — dodał Mirek.
— Wiochna ma swoje obyczaje, — dodał stary —