robić jest co i koło chaty i za chatą, na wędrówki do źródeł jeszcze nie czas.
Wtem, jakby na przekor temu, co Czapla mówił, na ścieżce zaszeleściało i suchy kaszel dał się słyszeć. Spojrzeli w dół i postrzegli babę, całą płachtą okrytą od stóp do głów, która, zwolna się rozglądając, ku zdrojowi się zbliżała.
Starucha była wzrostu słusznego bardzo, a trzymała się prosto jak młoda i poruszała żywo, jakby wiek jej wcale nie złamał. Chociaż kij trzymała w ręku, nie bardzo się nim posługiwała. Ubranie na niej było czyste i staranne, choć proste; na nogach łapcie powiązane sznurami, i okrycie, choć z grubego płótna, lecz nie zszarzane. Pod niem torebkę widać było niewielką. Czapla z Mirkiem siedzieli tak, że ich przychodząca zobaczyć musiała; zmierzyła bystremi oczyma, ale ani się zatrzymała, ni zdziwiła. Szła dalej spokojnie ku zdroisku, więcej się młodemu przypatrując, niż jego towarzyszowi. Musiała go znać, a on też, gdy ją zobaczył, już z niej oka nie spuszczał, i można było sądzić, że rad był przybyciu.
— Hej! Rusa! — zawołał zdala Czapla — jak się masz? A ty tu co robisz?
Stara się zatrzymała trochę i głosem śmiałym a jasnym odparła:
— Czyż to wam dziw, żem ja do żywiącej wody
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/27
Ta strona została skorygowana.