Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

— U niego taka choroba — rzekła — na którą stare baby nie leczą.
— Ani młode! — wtrącił Mirek.
— E! — poczęła Rusa, na kiju się opierając. — Jednać-by się może gdzie jaka znalazła, co, jakby palcem kiwnęła....
Zarumieniony Mirek rozśmiał się i pogroził.
Stara czarne w niego wlepiła oczy.
— Dajcie mi dobre słowo — ozwała się — powiem wam coś, bo od Ryżcowej zagrody idę. Widziałam-ci tam kogoś i mówiłam.... Zdałoby się dowiedzieć co.
Mirek powstał mimowolnie i, rzuciwszy wstyd, parę kroków postąpił. Czapla śmiał się, ręką usta zakrywszy; ale na niego nie zważał młody.
— No! coście-to tam słyszeli? — spytał żywo.
— Złe czy dobre zawsze wiedzieć potrzeba — odpowiedziała Rusa — kiedy komu dziewczyna na myśli. Ja, choć Lublany nie wyniańczyłam, bo u mnie ani głowa ani ręce do tego, z maleńka na nią patrzę, wianuszki jej noszę, i ona mnie kocha a ja ją. Przedemną się z niczem nie tai. Jakem do nich przyszła (a tam mnie i psy nawet znają), wybiegła na przeciwko mnie. Zaraz poznałam z twarzy, że coś jej nie po myśli.
Stara rozgadawszy się, powoli teraz już i jakby umyślnie zwlekając, prowadziła rzecz swoją. Zatrzymała się, popatrzała, odkaszlnęła, a oczyma