Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

Nie pozwalały one tam rosnąć nikomu w pobliżu, ziemi nie dając, powietrza skąpiąc; stały sobie samiutkie jak wielkie bohatery, co towarzyszy nie mają. Tyle tylko, że u nóg ich wolno było trawie zielonej rosnąć, a i ta sprawiała się skromnie, nie puszczając bujnie; pełzała przy samej ziemi. Kwiatka tam żadnego widać nie było nawet; przybłąkał się który od pola, to ledwie pożywszy trochę, z głodu i tęsknoty umierał.
Na pniach i korzeniach mchy miały pozwolenie się czepiać, aby dębom ciepło było. Siadłszy na ziemi pod niemi, człek, gdy spojrzał wkoło, widział tylko łąki malowane i w dali lasu skraje. Dziewczęta tu mogły i śmiać się i gwarzyć i śpiewać co chciały; nikt ich tu nie podsłuchał: parobkom nie godziło się, ojcom nie było w głowie. Stare też matki nie miały po co chodzić, aby im młode pieśni i śmiechy serca nie psuły, bo co uleciało nie wraca, a co nie powróci, to smuci.
Sama młodzież się tu wieczorami zbiegała na zabawy.
Siedziały i teraz na trawie wokół, według obyczaju, bo czy starzy czy młodzi gdy się dawniej schodzili, stosownie do obrzędu odwiecznego, kołem się mieścili. Gdzie koło było, tam i powaga i coś świętego, nie tak jak gdy rozpierzchły się i samopas chodziły. W kole też nikt ich zaczepić nie śmiał, bo koło miało prawa swoje.