Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/39

Ta strona została skorygowana.

Tego wieczora wesołe były jej rówieśnice — i ona. Plotło się żywo dziwne baśnie, wyrywały się piosenki, zadawano sobie gadki, szeptały niektóre do ucha sąsiadkom, inne w głos coś obwoływały; a że w krzakach za dębami słowiki już zawodzić zaczynały, śpiewkami się im przekomarzano.
Największą było nowiną to, że w Świątki Majowe, w zieleni, w gałęziach i wiankach, Lublana miała iść, przodując pieśni i pochodowi.
Ryżec zrazu nie chciał pozwolić na to, bo we Świątki swawoli zawsze dosyć, a on się z jedyną swą nosił wysoko — i nie rad był ją widzieć w tłumie. Lublana się trochę uparła i na swojem postawiła. Pochodowi i orszak chłopców miał towarzyszyć; do niego należało bałwana Marzanny wystroić, którego potem w stawie utopić miano.
Szła mowa o tem, jak pieśń śpiewać się miała. Początek jej umiały wszystkie, dalej każda inną zwrotkę, którą kędyś zasłyszała. Z tych pozbieranych po drodze kawałków jednej pieśni na świątki się składała ta, którą odśpiewać miano.
Gdy dziewczęta spór wiodły o lepszą, każda ze swoim pieśni urywkiem, Lublana milczała, słuchała i jak najwyższy sędzia, ku któremu wszystkie oczy biegną, czekała, żeby zawyrokować co wziąć, a co odrzucić.
Wkońcu i pieśni się przebrało, i pamięć nie starczyła. Jedna z dziewcząt wyrwała się z tem,