Lublana słuchała, a trzecia z rzędu przerwała:
— Zdaleka to tak świeci! Kneziowie biją i karzą srodze. U nich, co dziś miłe, jutro na śmiecie. Nie taka to dola złota, jak się zdaje!
Inne milczały, trawę zrywając i z ukosa spoglądając ku Lublanie, od której słowa czekały. Aż się i ona odezwała:
— Nie pilno mnie ojcu z domu dać, bo nikogo nie ma i sam-by został z wróblami na dachu, ze srokami na płocie, ani mnie pilno na kneziowskie gody.
— Jakby za innego? — szepnęła złośliwie ta, którą Muchą nazwała Lublana.
— Mów, za kogo? kiedy wiesz? — odparło dziewczę śmiało.
Mucha spłonęła rumieńcem jak mak czerwonym; potem śmiać się poczęła i, twarz do ziemi przyłożywszy, rękami ją przysłoniła. Śmiały się i inne. Lublanie śmieszek chodził koło ust, ale go trzymała w sobie.
— Kiedy co wiecie, mówcie — rzekła — nie boję się!
Najmniejsza, psotnica, którą zwali „Dziubką,“ dziewczę lat ledwie piętnastu, chude jeszcze i niekształtne, z małą główką, w której bystre oczki siedziały, porwała się śmiejąc.
— Ot co zgadywać mamy! — zawołała. — Weźmy pięć kamuszków, postawmy je rzędem, zamyślimy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/41
Ta strona została skorygowana.