szczonej jej twarzy drgało coś jak wspomnienie tych lat młodych, gdy i ona tak wiosną do śpiewu i śmiechu siedziała.
— E! wy! wy! psotnice! — poczęła! — Żytko takie czarne, dole takie marne, a u was na wargach ino śmiechy!
Alić, może tak dobrze, abyście się choć w wiankach pośmiały, bo pod namitką łzy są.... Odwróciła głowę ku Lublanie.
— A wam co, kneziowa moja — dodała — że wy i tu markotnie siedzicie?
— Nie zwijcież mnie kneziową, gdy chcecie, bym była wesołą — zawołała Lublana.
— A jak was mam zwać? — spytała stara.
Mucha śmiejąc się — przerwała.
— Gdy Leszkową nie chce być, to ją zwijcie choć Mirkową; może się rozśmieje?
Nie rozśmiała się Lublana, ale wszystkie dziewczęta poszły w śmiech.
Rusa ustami poruszała, jakby coś mówić chciała.
— Właśnie od Mirkowych pól idę — rzekła, wpatrując się w Ryżcównę. Chodziłam do zdrojowiska, co na jego ziemi płynie, po żywiącą wodę dla chorej Płatwowej. Ot, i tak się dziwnie złożyło: Mirek siedział u zdroju ze starym Czaplą; widziałam go, mówiłam z nim.
Wszystkie dziewczęta, pożerając ją ciekawemi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/45
Ta strona została skorygowana.