Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/49

Ta strona została skorygowana.

— Gwałtem mnie nie weźmie pono nikt — rzekła. — Biorą-ć inne, ja się nie dam. W dziewiczy wieczór, z obciętemi kosami-bym z dzieży wstała i w las uciekła.
— A w lesie cobyś robiła? — spytała Rusa.
— Żyłabym w gąszczy jak inne stworzenia! — dodała Lublana.
Jakbym na chatę Rusej napadła gdzie w ostępie, i ta-by mnie nie wygnała.
— A nie! nie — odpowiedziała baba, tylko, że Rusa chaty nie ma.
— Gdzież Rusa siedzi, gdy jej po świecie nie widać?
Baba się rozśmiała.
— Rusa! Od ogniska do ogniska się włóczy, a gdy nogi zabolą, w dziupli siedzi, w starym dębie na Zabojowem uroczysku.
— Siedziałoby nas dwie! — odezwała się, patrząc na nią Lublana.
— Kto wie? i dwie-by się może w ten spruchniały pień zmieściły, gdyby go poprosić! Mój dąb jak chata: kto w nim gospodarzył przedemną, nie wiem; teraz ja w nim sama. Tylko bieda, że do niego trzeba się do góry drapać, nim się do głębi spuści. I w izbicy u mnie ciemno, bo jedno okno w górze nad głową, i to małe, a gdy słota to je trzeba zakryć, aby na posłanie nie ciekło.
Śmiała się, mówiąc.