Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

blana szła raźno, pośpieszając; a gdy z gąszczy się wydobyły, tuż i zagroda ukazała się przed niemi.
Stała obszerna i warowna, gdyby gródek jaki, szeroko się na wzgórzu rozłożywszy i przypierając do lasu. Księżyc ją oświecał całą, a że wrota wielkie miały przed sobą, Lublana postrzegła zaraz, że coś u Ryżca działo się, czego odgadnąć na pierwsze wejrzenie nie umiała. Stanęła jak wkuta, pilno się przypatrując.
Wielkie wrota, o tej porze już zawsze zaparte, stały naoścież otworem. W podwórku widać było ludzi gromadę wielką, poruszającą się, ale cichą. Z okien otwartych chaty świeciło mocno. Około studni chodzono też z łuczywem i pod innemi budowlami. W półmroku nocnem i słabem świetle księżyca, ledwie rozeznać było można ludzi zbrojnych, i u niektórych dzidy wysokie w rękach. Rusa uderzyła w dłonie.
— Hej! Lublana! — krzyknęła — o wilku mowa, toć nie kto inny zajechał do was w goście, tylko Leszek Sroka!
Ja, choćbym go nie poznała, to poczuję. A któżby inny tyle gromady prowadził z sobą? To on! to on! Nie po kogo, tylko po ciebie! Nie darmo tak ludno!
Lublana stała, załamując ręce, brew się jej ściągnęła z gniewu, chwilę milczała, wahając się.
— Nie pójdę do chaty! — zawołała — nie pójdę za