Rozmowy wiele od drugich nie potrzebował: byle go kto słuchał, a czasem słowo rzucił, starczyło. Słowo to jak wędka wyciągało z niego zaraz co miał w sobie. Przeto mu może i nie bardzo się wiodło, choć mężny był, bo nim się zabrał co zrobić, wprzódy po świecie roztrąbiono co myślał. A jak silny był, tak leniwy.
Już zmierzchało i Ryżec siedział na pniaku, czekając, ażeby trzody powracały, żeby je, jak zwyczaj był każdego wieczora, rozpatrzeć i obliczyć, gdy jak wicher z burzą, spadł nań kneź Leszek Sroka. Jeszcze z konia nie zlazłszy, zaraz ojca o córkę zapytał. Ryżec, radnierad, odpowiedział z ukłonem, do nóg pańskich, że Lublany nie było, bo z dziewczętami poszła na wieczorne koło na uroczysko.
Tymczasem Leszek z konia się stoczył, a Ryżec natychmiast musiał się gotować na przyjęcie. Szczęściem, mięsa było podostatkiem, miodu, mleka i chleba.
Nim do chaty doszedł kneź, postrzegłszy mleko od krów, które w oborze stały, niesione, kazał sobie kładyczę dać i niemal całą wyżłopał. Do izby dostawszy się, o miód wołał, aby mleko przybić, bo go zawiele z pragnienia się opił. Jak siadł za stół, tak już piciu i jedzeniu końca nie było.
Ryżec mu sam posługiwać musiał, bo starych bab nie cierpiał przy sobie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/57
Ta strona została skorygowana.