jemi babami rady sobie dam. Młode mi nie straszne.
— A one najgorsze — dodała Rusa — a to jeszcze takiej się wam zachciało, co jedna była w domu, co ją na ręku nosili, co sobie oczy u was wypłacze, zeschnie. Pociechy z niej mieć nie będziecie! — Nie, nie. Ja ją znam! Z pięcią sobie dacie rady, a ta wam za skórę zaleje.
Leszek się śmiał trwożliwie.
— Gęby ty sobie nie studź — odparł. — Na krótko czy na długo, ja muszę ją mieć! Wiesz, babo, że co we śnie człowiekowi przychodzi, tego mu się potem najwięcej pragnie. Ona mi się wciąż śni, pokoju nie daje. Ja muszę ją mieć.
Patrzała nań Rusa.
— Jak się komu chrzanu chce, co robić, niech je, choćby miał i płakać!
Zadumał się Leszek, na ręku się podpierając.
— Co wy mnie zło wróżycie? — zamruczał.
— Nie ja, ono się wam wróży samo — zawołała Rusa.
Kneź zamyślił się głęboko, zapatrzył w stół i żachnął mocno.
— Niech będzie co chce! zło czy dobro — muszę ją mieć!
Skinął na Rusę, aby precz szła, ale ta się ani ruszyła. Skinął powtórnie, stała. Wtem i Ryżec powrócił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/64
Ta strona została skorygowana.