rozprostował, wyciągnął, kołpak poprawił, plunął i szedł niedźwiedzim krokiem ciężkim ku drzwiom powoli. Stanąwszy w ostatnim progu, popatrzał na konie czeladzi objuczone wszystkie, na wozy dwa, które z szopy zabrano, aby resztę naładować na nie i kazał podawać konia.
Przywiedli mu tego, na którym zwykle jeździł, a był krępy, przysadzisty, z nogami grubemi, spasły i ciężki, taki, jakiego ów obr potrzebował, aby się pod jego ciężarem nie złamał.
Stęknąwszy, siadł Leszek na niego, Berzda skoczył na swojego i wszystka czeladź, wozy zabrane w środek wziąwszy, posunęła się za nim za wrota.
Ryżec, jeszcze oprzytomnieć nie mogąc, nad odzieżą córki stał i ręce łamał. Czeladź jego u drzwi pustych, opróżnionych komór, nad zabranemi bogactwy rozpadała się.
Dobry czas upłynął, nim stary, przyszedłszy do siebie, wywlókł się z izby. Tu go nowe czekało strapienie: złupione komory i spiżarnie. Popatrzał na nie tylko i z chaty na przyźbę szedł, aby tchnąć lżej na powietrzu.
Dzień był upalny — drzewa stały jak uśpione, nie poruszając listkami. Zdala dolatywała tylko pieśń kneziowskiego orszaku, który w drodze, na rozkaz pana, rozrywał go ladajakiemi śpiewkami. Berzda wiedział jakie najlepiej do pańskiego przypadały smaku.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/71
Ta strona została skorygowana.