rozłożyć się mógł kneź pod cieniem lip i brzóz, nie spinając się na górę.
Strumień był to Święty, i właśnie w obranej dolinie stał kamień obwieszony płachtami, a przy nim w ziemiance, u boku parowu wykopanej, mieszkał naówczas człek, którego się bali wszyscy więcej jeszcze niż Rusy.
Leszek o nim cale nie wiedział, a Berzda zapomniał, bo-by tu kneziowi spoczywać nie dał, wiedząc jak się wszelkich czarów bał, bab i guślarzy.
Ten zaś, który u strumienia od wielu lat siedział i z jałmużny a datków ludzi tu przychodzących się żywił, był straszniejszy i możniejszy niż wszyscy ślepcy, wróżbici i czarownicy, co się wówczas po świecie włóczyli. Nikt nie wiedział i powiedzieć nie mógł, kędy się urodził mały człeczek, którego pospolicie Znoskiem nazywano. Mały był taki, że sześcioletniego chłopca nie przerósł, ale gruby i brodę miał do samej ziemi, a na głowie włos najeżony, wybujały tak, że cały on zdał się jedną głową i brodą. Z pośrodka tych włosów tylko oczy czarne, kocie, świecące, złe, widać było.
A jak szkaradnie wyglądał, tak dziwnie był rozumny, i wiadomo było, że wszystko wiedział.
Zginęło co komu, zachorował kto, potrzebował rady, pociechy — szedł do Znoska z podarkiem: każdego on wysłuchał. Słuchał każdego, wyśmiał, namęczył, a naostatku czasem jedno tylko słowo
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/77
Ta strona została skorygowana.