Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/83

Ta strona została skorygowana.

czarna zamknięta z lepiance, głową we drzwi waliła, aby mu iść na obronę. Mały stał, nogi rozkraczywszy i urągał złoszczącemu się kneziowi.
— Leszku ty, kneziu — począł — co ty mnie grozisz? lepiej-byś o sobie myślał! Ja ztąd, choć myślisz, że mnie w garści trzymasz, wyjdę zdrów, a co z tobą będzie — co z tobą będzie?
Wczoraj, gdy ty za dziewką jechałeś, brat twój Lech Ryży, zajechał tobie pół ziemi, a z drugiej rubieży kneź Przemko zawojował pół drugie. Gródek stoi jeszcze i baby w nim płaczą; ale jak wrócisz do niego?
Usłyszawszy to Leszek, obalił się na siedzeniu, lecz wnet się porwał:
— Na koń! drużyna.
Takim głosem wrzasnął, że się po lesie gromem rozległ. Znosek popatrzał nań jeszcze, zawrócił się i do swojej chaty poszedł, w której koza stukała. Otworzył drzwi i zniknął.
Nie czas już popasać dłużej było. Zerwali się ludzie, psy zaczęły wyć i szczekać, konie plątać się i wyrywać. Czeladź, jeden drugiego nie słysząc, wrzeszczała i miotała się; Berzda bił pletnią, którą nosił u pasa, Leszek zsiniał z gniewu i niecierpliwości.
Zdawało mu się, że ptak jakiś, czy człek nieopodal w drzewach, śmiechem się zanosił z niego.
Ludzie też, śmiech ten dziki słysząc, jeszcze się