Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/84

Ta strona została skorygowana.

okrutniej strwożyli. Konia wreszcie podano jakoś, i czeladź, grzyw się chwytając, skoczyła na swoje. Ruszyli copredzej z parowu, choć sami nie wiedzieli dokąd jechać mieli. Kneź, jako na wszelkie niebezpieczeństwo od ludzi mężnym był, chciał wprost na swój gródek lecieć, po drodze gromadząc zbrojnych. Pieniły mu się usta ze złości, i on, co mówić rad był dzień i noc, teraz słowa z ust puścić nie mógł.
Berzda też milczał.
Wyjeżdżali z doliny już, gdy drzwi ziemlanki otworzyły się znowu i ukazała się w nich koza. Tupnęła nogą razy kilka i poszła gdzie wprzód stały kneziowskie konie, do porzuconych obroków.
Leszek jechał, zżymając się ciągle, a przemówić nie mogąc do Berzdy, na którego oglądał się tylko.
Odjechali dobrych stai kilkoro, gdy Berzda, rękę podniósłszy i na kraj lasu pokazując, zakrzyknął. Leszek spojrzał: u brzegu lasu stało kilkunastu jezdnych a zbrojnych ludzi na koniach. Ci, jak tylko zobaczyli orszak kneziowski, poczęli pędzić ku niemu. Długo niewiedzieć było: czy są swoi czy obcy, i wszyscy się w gromadę zbili, z oszczepami do boju się gotując.
Dopiero o staję poznał Leszek, że jego-to ludzie byli. Jechał na przedzie Ryj, wojewoda Leszkowy, otyły człek a postawny, na którego kneź do obrony Gródka najwięcej rachował.