Dzień był, gdy Rusa z szopy wyprowadziła Lublanę. Chciała dziewczyna uciekać, bo jej knezia strach było; porwała się iść choć na koniec świata, a teraz, gdy za wrota wyszła i zobaczyła po-nad gaj i zarośla podnoszący się dym ze swojej chaty, załamała ręce, stanęła jak słup, łzy się w oczach jej zakręciły. Łysek siedział przed nią i patrzył jej w oczy; o krok stała Rusa i spoglądała na nią z politowaniem.
Piękna twarz dziewczyny mieniła się, mieniła jak niebo, gdy słońce z obłokami wojuje. To blada była jak płótno, to rumiana jak kalina, w oczach to ogień był, to łzy, w ustach zbierało się żalem i pieśnią. Bo gdy człowiek cierpi albo bez miary się raduje, pieśń mu się sama do ust ciśnie: płacz i łkanie — pieśń gotowa, wesele śpiewa też. Gdy umarłego chowają, ludzie mówić nie mogą, zawodzą nad nim; gdy wesele sprawiają, śpiew mowę głuszy.
Tak i Lublanie teraz cisnęła się pieśń, chciało
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/88
Ta strona została skorygowana.