Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/90

Ta strona została skorygowana.

patrząc na dym chaty ojcowskiej. Łysek, co u nóg jej siedział, poczuwszy ból, pocichu wyć zaczął.
Zły był znak, stara się nań zamierzyła — i umilkł.
I Lublana też przestała jęczeć, otarła oczy, spojrzała na psa i pokazała mu w stronę chaty.
— Łysek! wracaj tam! wracaj!
Pies się ani poruszył.
Powtórzyła raz i drugi. Siedział, niepatrząc już jej w oczy, nie chciał widocznie posłusznym być. Musiała go popchnąć ręką: skoczył na bok, głowę pochylił, szerść mu się najeżyła, siadł i czekał.
— Chodźmy, Lublano! powtórzyła Rusa.
Raz jeszcze w stronę chaty obróciło wzrok dziewczę, wyprostowało się mężnie, brwi zmarszczyło, i postąpiło za Rusą kroków kilka.
Obejrzała się na psa: ten wstał powoli i zdala wlókł się za nimi.
— Do domu! — powtórzyła, grożąc dziewczyna.
Łysek siadł smutny; lecz zaledwie odeszły cokolwiek, podniósł się i niedając się odpędzić, postępował znowu.
Lublana wzięła gałąź suchą, leżącą na drodze i zwróciła się ku niemu, grożąc. Pies na ziemi się położył, wywrócił i zdawał się mówić: — Bij!
Dzieweczce łzy zakręciły się w oczach; pogłaskała przyjaciela, który się zerwał, poskoczył do góry i pewien już, iż mu iść wolno, wesoło pobiegł, wyprzedzając dwie niewiasty.