Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/93

Ta strona została skorygowana.

Rusa ramionami ruszyła.
— To on tobie nie miły — odparła. — Gdyby mi się jagody chciało, a leżała na ziemi, wzięłabym ją, nie czekając aż mi ją urwą i podadzą. Ej! ty!
— Jagodą, którą lada kto depcze nogą — i zrywa kto chce — ja nie będę.
Wstawaj, Rusa, idźmy w drogę! Jeżeli Mirkowi powiesz, a zjawi się, a zechce gwałtem porwać — Rusa — utopię się! Ja i tak topielicą po świecie chodzę, życia nie pożałuję, sromu nie zniosę.
Stara oczyma zdawała się pytać:
— Cóż się z tobą stanie? cóż ty poczniesz?
— Leszka nie długie panowanie — odezwała się, zgadując jej myśli Lublana. Choć-bym rok, choćbym dwa błąkać się z tobą miała, w dziupli siedzieć, czekać muszę. Wrócę do ojca, do nóg mu padnę. Potem niech Mirek swaty śle, kiedy chce.
— Rok! dwa! — odezwała się Rusa. Dobrze rok, i niejeden, w oknie w chacie przesiedzieć, gdzie słońce nie opali i wiatr nie smaga, a rok, dwa z twojem liczkiem w lesie żyć chlebem i jagodą — krasa pójdzie precz, i nie wróci!
Lublana potrząsnęła głową.
— Nikt mnie nie weźmie inaczej, tylko od ojca z chaty, — dodała, dobywając nóż z zapasa. Nie będzie wody, mam żelazo: ubiję, kto się poważy do mnie, jego lub siebie. Jam córka Ryżcowa! — dodała z dumą.