Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/94

Ta strona została skorygowana.

Rusa zanuciła piosenkę, ale zrozumieć ją było trudno. Szły dalej, szły w coraz gęstszą puszczę, w którą Rusa prowadziła, prawie drogi niepatrząc. Nikt też może oprócz niej nie byłby jej tu znalazł. To się spuszczały w doliny ku łąkom zielonym i za biegiem wody sunęły brzegiem, to po zgniłych kładkach przechodziły ją, i lasem mokrym grzęzawicą szły w głąb' puszczy, znów górą lasem suchym, to gąszczami, które oburącz trzeba było rozgarniać. Łysek to naprzód się wybierał, to zawracał i szedł przy swej pani. Czasem się zerwał za zwierzem, puścił tropem, ale prędko namyślał się i powracał. W puszczy czarnej zmierzchać się poczęło.
— A daleko do twego gniazda? — zawołała Lublana.
— Chyba jutro dojdziemy, odezwała się Rusa. Byłybyśmy dzisiaj, żeby nie ty.
— A jam co winna?
— Bo dla was krąg robić było trzeba, żeby koło Mirkowych zagród i ziemi nie przechodzić. Gdy ja idę sama, spocznę u zdroiska, a spotkam go, oczy pocieszę. Gdyby nas dwie zobaczył, toby było!
— Nie mów o tem! — przerwała Lublana — trzy dni iść gotowam, aby mnie taką, jaką jestem, nie widział — bezdomną sierotą.
Już noc zapadała, gdy Rusa, do pustego jakiegoś szałasu przyszedłszy, na ziemię się rzuciła. W po-