Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/98

Ta strona została skorygowana.

nierówny, mchami porosły. Widać w nim było miejsca, z których gałęzie powypadały niegdyś, jakby obrączkami drzewa i kory otoczone. Dziupli nigdzie w nim dostrzedz ani domyślić się nie było można. Dość wysoko podnosił się cały i nienadwerężony. Sześciu najbarczystszych parobków nie byłoby go u dołu rękami objęło, a nie zwężał się też, idąc w górę, i dopiero wysoko bardzo na grube rozkładał się konary.
Rusa, spojrzawszy nań, uśmiechnęła się dumnie, witała w nim swoje schronienie, do którego, jak zwierzę do ciemnej jamy, się przywiązała.
Zagadką było dla Lublany, jak się tu dostać miały. Rusa, nic niemówiąc, skinęła na nią, aby czekała; obeszła drzewo do koła, oglądając je ze wszech stron, jakby się przekonać chciała, że nic się tu nie stało w jej nieobecności, i odezwała się do zapatrzonej dziewczyny:
— Czekaj, dla ciebie-to się już moja chata otworzyć musi, ale ja do niej nie dostanę się inaczej, tylko przez powietrze.
Powiedziawszy to Rusa, zrzuciła płachtę z siebie, dobyła sznur z węzełka, cisnęła go na gałąź, umocowała i, pomimo lat swych, z siłą młodą, jak kot wdrapała się na górę, wsunęła się w gałęzie i znikła.
Lublana stała, dziwiąc się, i czekając na znak jaki, gdy w środku dębu posłyszała szelest, kora na nim zadrgała, poruszyła się, otwarła, a z poza-