Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/99

Ta strona została skorygowana.

niej wyjrzała Rusa pochylona, bo mały otwór w dębie na wzrost człowieka nie starczył. Skryty ten wchód tak był mchem i korą zewnątrz osłonięty, iż go żadne oko dojrzeć, żaden człowiek domyślić się nie mógł. A że dęby stare czczono jako Perunowi poświęcone, i nikt się ich psuć i poruszać nie ważył, nie było więc niebezpieczeństwa, aby kto mógł dotknąć drzewa siekierą, lub ogień pod nie podłożyć.
Rusa skinęła na swą towarzyszkę, która, przygiąwszy się, nie bez jakiegoś strachu, wcisnęła się do tej chaty. Była ona dosyć przestronna, bo dąb cały wewnątrz spruchniały był i wydrążony, wydała się z początku zupełnie ciemną, choć w górze miała otwór spory, pochyło wielkim kawałem grubej kory pokryty.
Dopiero gdy oczy z ciemnością się oswoiły, mogła Lublana rozpatrzeć się w siedzibie tej, w której całe Rusy gospodarstwo ubogie się mieściło. Na kołkach powbijanych w ściany wisiały szmaty i odzież, na półeczkach stały garnuszki, w kącie posłanie z liści maleńkie.
Gdzieniegdzie przy tem łożu pozawieszane były niezrozumiałe dla dziewczęcia gliniane naczyńka drobne, takie, jakie dla dzieci wówczas robiono, i które się po grobach znajdują. Były to maleńkie dwojaczki, maleńkie gąski i koniki, z grochem we środku, aby za grzechotki służyły. Gdy Lublana