Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/101

Ta strona została skorygowana.

sząc do domów, bo każdy teraz chciał szukać bieguna w stadzie, coby mu czapkę kneziowską wygrał nogami.
Pod wieczór roiły się gościńce, a na zamku coraz się puściej robiło. Rozjechali się wszyscy i Berzda został sam, namyślając się, jak rozkaz otrzymanym spełnić.
Na gródku smutno mu teraz było. Siadł znowu w przedsieni na ławie, palce grube skręcił, jak był zwykł za dobrych czasów, westchnął na wspomnienie pana, który mu się w oczach spalił marnie, i — począł drzémać.
Trwało to jakoś niedługo, bo poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw. We śnie niemiłe przyszło mu wspomnienie, że go Czomber na postronku prowadzi: targnął się więc z całych sił z oburzeniem, ale gdy oczy otworzył, ujrzał zdziwiony w mroku wieczornym, stojącego tuż Leszka, który mu znaki porozumienia dawał. Wstał natychmiast, bo szanował krew swych panów.
Kneź go odwiódł na stronę.
— Berzdo miły — odezwał się pocichu, klepiąc go po ramieniu — znam ja cię z czasów dawnych, wiem, żeś nieboszczykowi miłym i wiernym był. Zasłużyłeś na to, abyś kawał ziemi dostał z puszczą a barciami wydajnemi, z młynem, z wodą i łąką. Otrzymasz je odemnie, ale — postąp jak powiem.