Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/105

Ta strona została skorygowana.

ba dla śmiechu. Żaden koń się z nim nie zejdzie, u nóg jakby skrzydła miał. Co się z nim też stało?
Jednego dnia Mirek się zwlókł z posłania; zachciało mu się na łowy — a nuż smutek rozpędzą? Ludzi brać z sobą nie myślał, bo samotnemu najlepiej mu było; psów tylko najsprawniejszych parę wypuścić kazał i w las ruszył.
Dostawszy się do puszczy, zapomniał czego jechał, i choć gończe za zwierzem poszły, on o nim niemyśląc, wlókł się, rad, że mu nad głową las szumiał wtórem do jego tęsknicy.
Zadumany nie ocknął się, aż kędyś w miejscu, którego już i poznać mu było trudno, choć okolice znał dobrze. Rozglądał się po niej, stojąc na skraju lasu u łąki, a koń jego głowę z zarośli wystawił i patrzał też na dolinę, od której go woń zielonej trawy dochodziła; gdy tuż niedaleko rżenie się ozwało, tentent, i siwy koń przybiegł, radując się, do Mirkowego, prychając, a do nozdrzów mu łeb przykładając.
Zdziwił się niepomału Mirek, poznając w nim konia Lublany, a że bezpański dziko chodził, wnet mu pętlę narzucił na łeb, i zajął go; konisko się nie opierało, stęsknione za stadem a może i za ludźmi.
Jako wspomnienie Lublany, o której myślał, iż przepadła może, koń mu był drogi; więc już o łowach ani myśląc, rad z tej zdobyczy, począł się kierować corychlej ku domowi. Pociechę miał