— Nie powiem.
— Mów!
— Nie chcę!
Sprzeczali się, śmieli; starszy usiadł i, niewidząc na przyźbie obcego, szeptać zaczął:
— Na tym gościńcu co po nim biegać mają, my wczoraj we trzech po nocy się puszczali, kto wyprzedzi! Pucek, jak ruszył, tak zaraz się wywrócił i nogę wywinął. My do niego; a tam doły pokopane, chrustem pokryte, piaskiem przysypane. Poczęli my macać i kołkami próbować — po całym szlaku ich pełno, ino lewa strona od nich wolna. Stary Berzda to zrobił dla kogoś i ten kneziem będzie, co na lewo pójdzie; inni albo łby pokręcą lub konie popsują.
Chłopcy z dobrej sztuki śmiać się poczęli, obiecując sobie pojutrze zabawę z tego wielką.
Mirek słuchał, niewierząc. Gdy jednak noc zapadła i wszyscy się pospali, ciekawość go wzięła, przekonać się, czy chłopiec nie kłamał.
Księżyc, choć na pełni, osłonięty był chmurami: mógł więc niepostrzeżony dostać się do gościńca, z którego obu stron krzaki rosły łozowe.
Pusto na nim było, lecz, gdy księżyc na chwilę z za obłoków się wychylił, spostrzegł Mirek od gródka jadącego mężczyznę na koniu, w którym poznał z przestrachem nieboszczyka Leszka, co się na gródku spalił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/108
Ta strona została skorygowana.