Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

Cień to był, gdyż na wylot przezeń przeglądała góra i zamek. Widmo jechało, nietykając ziemi, ponad drogą, powoli, z podniesioną głową, w kołpaku kneziowskim, ręką w bok się trzymając. Chciał Mirek, widząc je zbliżające się ku sobie, uciec, lecz strach go jakiś ogarnął, że ruszyć się nie mógł. Kneź sunął coraz bliżej ku niemu. Widać już było całe oblicze jego, ale nie takie jakie za życia miał, dziwnie odmłodzone i wypięknione, jasne, spokojne, rozumne. Oczy jak dwa ognie błyskały mu w szeroko rozwartych powiekach, lecz światłem nie ziemskiem, osobliwem jakiemś, przenikającem.
Gdy źrenice te zwrócił na Mirka, przykuł go jeszcze mocniej do ziemi: Skryć się nawet nie mógł w łozinie, bo gałęzie się na ziemi pokładły.
Stanęło widmo, patrząc na Mirka, nie przemówiło doń nic ustami, nie słychać było słowa: a jednak Mirek wiedział, iż mu kneź nakazał pojutrze na siwym koniu wyjechać i do celu biedz; może dlatego, aby wrogi jego czapki nie dostali.
Ani się mógł opierać temu Mirek, i dopiero otrzeźwiał, gdy widmo zwolna w mgłę się przemieniło, i gdzieś w powietrzu znikło.
Obejrzał się chłopak dokoła, szukając go jeszcze oczyma, i nie zobaczył już nic, tylko podkradającego się Berzdę, który rękami coś po drodze macał i łopatą piasek tu i ówdzie miotał.