Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/11

Ta strona została skorygowana.

gościńcem, tym właśnie, którym wprzód nieszczęśliwy Berzda się puścił.
Widać, że się ztąd napaści nie spodziewano, bo nikogo nie spotykali na drodze, i te straże nawet, co posłańców chwytały, nigdzie się wojsku nie okazały. Gdy noc ich napadła w ciągnieniu, szli krajem jakby wymarłym, nie widząc żywego ducha. Koniom prawie niedając wytchnąć, kneź jechał i pędził ludzi, spoglądając ku gwiazdom, licząc się z drogą, aby na porę stanąć w zagrodzie.
— Wszystkich starych w pień wyciąć i wywieszać każę — mówił do siebie — młodych postrzydz i w niewolę. Dobytek, spiżarnie i skarby pójdą na gródek.
Uśmiechnął się, myśląc, że do skarbów i Lublana się liczyła. Za żonę ją teraz już ani myślał brać, ale jak niewolnicę do dworu!
W tych myślach kneź doczekał rannego brzasku. Minęli już debrę, stawiska, parów i zbliżali się ku zagrodzie, a ona i obóz znaku życia nie dawały jeszcze.
Ziemianie nadto już byli zaufali swej gromadzie; ani się spodziewali najścia knezia. Wieczorem ucztowano i naradzano się długo, cieszono pochwytanymi ludźmi; zaniechano czujności; straże, napiwszy się, spały.
Kneziowscy woje, bliżej zagrody, kilku na czatach, nie stojących ale leżących, pochwytały. Le-