Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

Następnego dnia coraz więcej a więcej ludu się schodzić poczęło, coraz osobliwsze konie sprowadzano, których się do syta mógł Mirek napatrzeć.
Żadnego jednak takiego, jak jego siwy, nie było.
Berzda, tając zdradę swą, u sędziów wyrobił, żeby po gościńcu nikomu chodzić i biegać nie było wolno, bo-by go, jak powiadał, stratowali, doły powybijali i popsuli.
Zatknięto więc koły, zaciągnięto sznury i gawiedź się tylko naciskała dokoła.
Pod lasem wybudowano pomost wysoki, dla wojewodów, którzy na nim kołem mieli zasiąść, aby sądzić. Przed nim wbity był słup, czysto obrobiony a gładko wyciosany, na którym czapkę zawiesić miano.
Tymczasem, że nic do roboty nie było, ci, co wcale biegać nie myśleli jutro, dnia tego swawolnie się po dolinie ścigali, a dużo się ich, ze śmiechem powszechnym, natłukło i nasromało.
Wieczorem, jakby na przekorę, niebo się zaciągnęło chmurami gęstemi, deszcz lunął, a wiadomo starym było, co on na pełni znaczy.
Nie rychło się go przebierze; na następny więc dzień prorokowano słotę, co było znakiem, iż i gonitwa nieszczęśliwie wypaść miała.
Mirek, wróciwszy do chaty, jak legł, nie zbudził się aż rano, gdy słońce wschodziło już. Rychło