Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/111

Ta strona została skorygowana.

też rogami miano dać znać, gdy się zapaśnicy puścić byli powinni.
Niebiorąc nawet na siebie odzieży pokaźniejszej, tak jak powszednich dni chadzał, Mirek na siwego siadł i jechał, gdzie już kupa wielka stała.
Leszek zajmował miejsce po prawej stronie, za nim Przemko i inni rzędem, tak, że ledwie na lewym skraju dla Mirka trochę miejsca zostało. Kneziowie jechali, strojni od złota i szkarłatów; chłopak, gdy się pokazał i stanął na równi z nimi w sukmance prostej, w ladajakiej czapce, na koniu dobrym, ale też nie przystrojonym, wszyscy się z niego śmiać zaczęli.
— Hej! nieboże! — krzyknął mu Leszek — a nie wyłaź-że naprzód, abyś wstydu się nie napił. Nie twoje tu miejsce.
Inni drwili gorzej jeszcze; ale Mirek, jakby nie słyszał, nieodpowiadając, stał zkraju i miejsce swe trzymał.
Według starego obyczaju u gościńca zasiedli ślepcy i gęślarze, którzy pieśń odwieczną o Lechu praojcu śpiewali. Gawiedzi też różnej cisnęło się mnóstwo wielkie. Czekali wszyscy, aliści znak dadzą, gdy od pomostu, na którym sędziowie zasiadali, jakby wicher się zerwał jaki.
Wojewodowie wszyscy jechali pędem na ko-