Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

Jeden z kneziów, Kwas to był, zaraz się pospołu ze swym wywrócił i przez łeb padł tak, że go już ze skręconym karkiem podniesiono.
Mieszkowy koń w bok się żachnął, przez sznur przesadził i niedając sobą kierować, razem z panem w pole się puścił, kołując po niem jak szalony. Przemko jechał dzielnie, lecz młody koń jego, w pół drogi już dech miał zaparty i słabnąć począł; siwy Mirkowy posunął się jak strzała, wyprzedził go, zostawił za sobą i, zwolniwszy kroku, nieobawiając się już, by go wyścignięto, do celu biegł tak sobie swobodnie, z głową podniesioną, iż tłumy w ręce bić i wołać poczęły z radości.
Z Mirkiem stało się to, czego on sam pojąć nie mógł, nim do słupa dobiegł: serce mu urosło ogromnie; wyjechał ze stanowiska chłopcem pokornym, dojeżdżał do celu rozmarzony i pijany. Klaskanie i wołanie, jak stary miód, szło mu do głowy. Myślał: dlaczegoby on sam czapki nie miał wdziać i w niej chodzić — a panować?
Na męztwie mu nie zbywało; serce zaś wielkie czuł teraz w sobie i wojaczą ochotę do bojów i rozum pański do sądów.
Gdy siwy do słupa dobiegał, Mirek po czapkę sięgnął ręką śmiałą, kołpaczek swój lichy na ziemię cisnął i włożył znamię panowania na głowę.
A tu już mu do kolan się ciśnięto zewsząd,