Rusa się na gródku zjawiła. Nie szła ona do knezia; chodziła po ludziach, gwarząc z czeladzią: lecz Mirek, zobaczywszy ją zdala, sam na podwórko do niej wybiegł.
Nie uciekała od niego — ręką do ziemi skłoniła się i stała.
— Wielkie się dziwo z wami stało — odezwała się do niego — z prostego ziemianina na knezia was wybrali. Myślałam, że wam to na zdrowie poszło, a patrząc na was, chce się wam ziela dać, tak biedno wyglądacie.
— Ej! Rusa, jeżeli takie ziele macie, od którego zapomnieć można co się miłowało! zawołał Mirek — dam za nie co zechcesz.
— I takie ziele jest — odezwała się Rusa powoli, chude palce podsuwając, zamyślona, pod brodę, ino jak przyniesie zapomnienie to wszystkie a nie jedno. Zapomnicie więc i ojca i matki i co tylko wam lubem było, a nie będzie wam na świecie miłem już nic!
Poczęła trząść głową. Ziela takiego nie dać ni komu, chyba temu, co zabijał i mordował kochając...
Popatrzała nań miłościwie.
— A czemu nie słuchacie dobrej rady, dokończyła jakby namówiona przez ludzi — czemu nie poszukacie lubki? nie weźmiecie żony?
— Ty wiesz! odparł Mirek.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/126
Ta strona została skorygowana.