dzi zebrać i albo posłać kogo lub iść samemu. Mirek, nikomu zwierzyć niechcąc dowództwa, sam się obiecywał na wyprawę.
Przez trzy dni i trzy nocy wojewodowie ludzi spędzali; było ich dość, ale oręża mało i lichy; temu tarczy, tamtemu topora, największej liczbie łuków brakło. Musieli więc dowódzcy ściągać zewsząd oręż, aby nowemu kneziowi wstydu nie zrobić.
Od czasu jak panem został, Mirek nie miał nawet godziny wolnej, aby swojego siwego zobaczyć. Teraz dopiero gdy wyjeżdżać chciał do pułków swych, zawołał, aby mu go podano.
Czomber, który nad stajnią starszym był, bo się nim sam postanowił, nikogo o to nie pytając, wbiegł do Mirka przestraszony i do nóg mu się rzucił.
— Kneziu, panie, każ mnie obwiesić, choć winien nie jestem — koń przepadł.
Uniósł się Mirek strasznie i z gniewem niezmiernym wołać począł:
— Życiem zapłacisz! co się z nim stało?
— Był do tego dnia, gdy tu Rusę licho przyniosło — odparł Czomber. Poco było czarownicy chodzić do konia? poco? Widziałem sam jak do stajni chodziła, słyszałem jak gadała i po łbie go głaskała, a siwy rżał. Wieczorem i jej i konia nie stało. Przywiązany był mocno, nie zerwał sznura,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/128
Ta strona została skorygowana.