Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

lecz uzdę z siebie zdjął, albo ona mu pomagała — i zbiegł.
— Widział kto, gdy uciekał?
— Hm! — ozwał się Czomber, — wrota były zamknięte, baba go przez szczelinę w ścianie wyciągnęła chyba, a co czarownicy trudnego? Gdy się na mnie patrzała, zdało mi się, że maleńki się staję, i gdybym nie uciekł, mogłaby oczami zrobić ze mnie robaka.
Mirek posępny i gniewny stał, a że z nawiedzonego Czombra nic się dowiedzieć nie było można, posłał po innych ludzi. Zaklinali się wszyscy, że straż u stajni była pilna, że koń wymknąć się nie mógł, a gdyby uciekł nie potrafiłby ani przez okopy i tyny przeskoczyć, ani wrotami ujść niewidziany.
Tymczasem siwego nie było.
Za złą wróżbę wziął to kneź, iż na innym koniu wyjeżdżać musiał; ale rozesłano gońców na wszystkie strony szukać i pytać.
Jeden z nich powrócił z tem, że widziano siwego u zdroiska, gdzie przybiegł się wody napić, nie dał dostąpić do siebie nikomu, i w świat popędził z grzywą rozwianą, zły i niespokojny. Czy ten sam on był, którego szukano, nikt nie wiedział. Rusy nikt nigdzie nie spotkał, ani o niej słyszał.
Czapla strapionego pocieszał.
— Konia-ście cudzego na paszy wzięli — rzekł —