Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/13

Ta strona została skorygowana.

w ręku, wpadłszy na wysoki pień, stojący w podwórzu, głosem i oczyma podbudzała do walki, zapomniawszy o sobie.
Paliły się jej źrenice z gniewu i sromu, że ziemian tak pochwycono niegotowych i że siła Leszkowa zwyciężyć musi.
Ryżec bezmyślnie we wrotach bił i tłukł, kto mu się nawinął. Nie szło mu o zwycięztwo, ani myślał o niem: bronił córki, której głos słyszał, mścił się, szalał. Krew lała mu się już z głowy i piersi; nie czuł nic, siekł i mordował Leszkowych, którzy ze wszech stron się cisnęli. Słychać już było chrzęst płotów i tynów, które łamali, aby wtargnąć do zagrody i starca pochwycić ztyłu.
Obok Lublany, Rusa, która tego dnia nocowała w zagrodzie, wybiegłszy z komory, stała napróżno, targając ją za koszulę i zaklinając, aby się chroniła i uciekała.
Z dołu pod komorą był podziemny chodnik, którym można było wyjść precz za zagrodę. Rusa go znała. Obejmowała dziewczynę rękami, zaklinając ją, aby z nią szła.
— Nie pójdę! — wołała Lublana — przy ojcu zginę, zabić się dam; topór mam: bronić się będę!
Łzy jej ciekły z oczu rozpłomienionych; pierś dyszała, krzyk cochwila wyrywał się z ust, w którym słów nie było, rozpacz tylko.
Wołała w pomoc duchów, rzucała klątwy, nie