Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

tak poszło jak przyszło; dziwu niéma! Rozpadać się za nim nie warto, bo swoje zrobił, gdy wam czapkę dał.
Sprowadzono zaraz z dziesięć siwych koni różnych dla knezia, zalecając mu się, lecz z nich żaden do tamtego ani był podobny.
Wyruszył Mirek na zajęcie ziem po Leszku, wziąwszy do boku Wojewodów conajlepszych. Wszędzie naprzeciw niego z chlebem i gałęźmi wychodzili ludzie, i nikt z krewnych zabitego nie stanął do walki. Z końca w koniec przejechawszy lesiste owe powiaty, Mirek dotarł aż do Pomorców prawie, a tu, gdy na granicy się bezpiecznie położył obozem na noc, straży niepostawiwszy, w pierwosny Pomorcy się na nich rzucili.
Mirek, który nie spał a zbroi nie zdjął jeszcze, pierwszy się z szałasu wyrwał i tak dzielnie natarł z małą garścią towarzyszy, że dzicz uchodzić musiała. W ucieczce jednak nocnej, Pomorzanin broniąc mu się, dzidą go żgnął w bok, tak, że choć napastnika zabił i na koniu się utrzymał, potem zaraz padł omdlały.
Był więc smutek wielki między starszyzną, gdy go z powrotem, choć zwycięzcę, ale mocno zbolałego i osłabłego, wieźć przyszło.
Na gródek wrócił, aby ledz i miesięcy parę nie módz już z niego wyruszyć nigdzie. Zdało mu się, że to go wyzwoli od nalegań nieznośnych i uprzy-