krzonych i rajenia żony, aliści na złe wyszło właśnie, gdyż i Czapla i drudzy wołali, że przy chorym a rannym niewiasty koniecznie potrzeba.
Posłano po Rusę dla ziół i leków: tej nigdzie znaleźć nie mogli. Rana, choć przygojona, jątrzyła się.
Była już jesień, gdy wieczora jednego sam w przedsieniu, na ławie siadłszy, z obwiązaną raną, dumał Mirek o teraźniejszem szczęściu swojem.
Dawne sobie przypominając czasy, żałował ich, i zdało mu się, że szczęśliwszym był prostem chłopięciem niż panem tej szerokiej ziemi.
Rana go jeszcze piekła, a więcej nad nią wspomnienia różne weselszych dni.
W podwórzu ludzi jakoś nie było, bo jedni wieczerzać poszli, drudzy odpoczywać; straże tylko chodziły około wrót.
Zostawiono go tak samego, bo nie od dziś wiedziano, że wolał sam być niż z ludźmi.
Wieczór bezksiężycowy ciemnym już się stawał, gdy wpośrodku podwórca zabielała postać jakaś, jakby zpod ziemi wyrosła. Obracała dokoła głową, jakby szukała czego.
Choć twarzy jej widać nie było, urodę i młodość z postaci i ruchów poznać było łatwo, i Mirek zdumiał się, bo na gródku żadnej młodej nie bywało niewiasty.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/131
Ta strona została skorygowana.