jąc się jej na szyję, potem pod nogi, które ściskać zaczęła i płakać.
— Żyć! żyć! — poczęła wołać — a! ja chcę żyć i do życia powrócić! zobaczyć go!
Wtem przerwała sobie.
— Coś mówiła, że go żenić mieli!
— Na gwałt mu żony swatają — zawołała stara — naglą nań.
Lublana brwi zmarszczyła.
— Nie może to być! — krzyknęła — bo jeśli mu żonę dadzą, ja pójdę i zabiję ją — siebie, jego. Żyć mam, to z nim, a bez niego — ja nie chcę.
Poczęła biegać jak szalona, to śmiejąc się, to płacząc, to przypadając do starej, to odskakując. Lice jej blade odmłodniało, pokraśniało.
— Poco jutra czekać — wołała, dziś, zaraz do starego!
Ja czuję, że żyję — niech on powie ludziom, żem żywa, aby mi serca kołem osikowym nie przebili.
Chwyciła Rusę za suknię.
— Słuchaj — poczęła — siwy nas dwie uniesie. — Zawołam siwego: w noc jedźmy. Snu dziś dla mnie nie będzie.
Baba potrząsała głową.
— A! szalona ty! szalona — odezwała się, wczoraj konałaś, a dziś się ci już chce życia, tak, że do jutra czekać ci trudno.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/139
Ta strona została skorygowana.