Kneź Mirek sposobił się znowu na wyprawę i na gródku Wojewodów, co iść z nim mieli, przyjmował. Ale nadszedł był dzień sądów, i nazajutrz, przed wyruszeniem z wojskiem, musiał jeszcze wysłuchać skarg tych, którzy do niego ze wszystkich ziem przybywali.
Nie było bowiem naówczas innego sądu i sprawiedliwości, tylko ta, jaką sam kneź wymierzał, i wolano czekać na nią, niż jej szukać u żupanów i władyków. Do dalszych powiatów, bo biednych ludzi, którzy podróży sami tak długiej podjąć nie mogli, kneź raz do roku jechał sam z dworem swoim i na obranych horodyszczach i uroczyskach w naznaczone dni zasiadał. Wówczas zbiegali się wszyscy z żałobami do niego, a wyrok książęcy natychmiast się spełniał, choćby na gardło sądził kogo.
Szli wnet oprawcy, ścinać, ręce obrzynać, lub wedle sądu pańskiego karę wymierzać w oczach jego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/152
Ta strona została skorygowana.