Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/153

Ta strona została skorygowana.

Do pana ze skargą obyczaj kazał nie przychodzić nigdy z rękami próżnemi: niósł każdy co mógł wedle przemożenia, ten kurę, ów jaja, koźlę, barana, skóry, miód, co kto miał — składając do skarbu pańskiego.
Stawali skarżący i winowajcy, bo kto powołany nie stanął, za winnego był uważanym; przychodzili powinowaci i świadkowie. Częstokroć na dzień ów sądny gromady wielkie zbiegały się na gródek.
Więc też pan nie siadał w izbie pokryjomu słuchać i głosić wyroki, ale pode drzewem w podwórzu, pod starym dębem lub lipą, pod gołem niebem, aby wszyscy mogli widzieć i słyszeć, jak sprawiedliwie czynił.
Dnie sądów były uroczyste i świąteczne: schodziło się ludu wiele i takiego, który nie potrzebował sądu, ino chciał widzieć pana i słyszeć go.
Drudzy stawali, aby się tylko panu a ojcu poskarżyć i popłakać.
A było to zawsze widowisko piękne i wspaniałe, gdy na wysokiem siedzeniu, w czapce złocistej zabrał miejsce kneź, dokoła niego Wojewodowie, żupany, władyki, urzędnicy, starszyzna, dwór — a podwórca się napełniły przeróżnym tłumem narodu, kmieciami, wojakami, prostym nareszcie ludem.
Nie pisano tam nic, ani czytano, ani innego prawa nie pytano krom odwiecznego, praojcowskiego,