Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

Słychać było zdala trzask, jakby walących się budowli, krzyk, jakby palących się ludzi, i śpiew straszny, pieśń jakąś ogromną, która najgłośniej brzmiała. Skoczyli prędzej, aż wiatr, który dymy rozegnał, widok im odkrył tak dziwny i przeraźliwy, iż wszyscy stanęli, nieśmiąc jechać dalej.
Płonęła ogniem jasnym cała Ryżcowa zagroda, płonęła jak jezioro płomieniste, widniejąc zdala; zpośród tego jeziora gdzieniegdzie sterczały słupy czarne, belki zwęglałe, krokwie, które kruszyły się i spadały w ową kotlinę ognia. Wśród żółtych i czerwonych płomieni widać było ruszających się ludzi, z podniesionemi rękami, na których paliły się gzła i sukmany. Dźwigali się oni i padali. Stada ptactwa zwijały się w powietrzu i dymie.
Dokoła, jak mur, stali ślepcy, guślarze, dziady, wróżbici, niezmierna ćma ludu, śpiewającego i wykrzykującego pieśń straszną, śmiechem przerywaną. Było ich tysiące tych słabych a biednych i bezorężnych, przez których ścianę twardą, ludzie zbrojni i silni przecisnąć się nie mogli. Niewiasty i mężczyźni, ściśnięci ramię do ramienia, otaczali owo zgliszcze, poruszając się w miejscu, jak do pląsu radosnego, podrzucając czapki, chustki i kije.
A pieśń brzmiała pogrzebowa jakaś, klątewna, groźna, jakiej dawno ludzkie uszy nie słyszały.
Płonęła zagroda, szopy, tyny, odryny, drzewa