Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/158

Ta strona została skorygowana.

ogrodu, las, do którego ogród przytykał — wszystko, co tylko ogień mógł zniszczyć.
Żywym się zdał być ten płomień, żrący tak chciwie, weselił się zniszczeniem jak ludzie ci, co śpiewali, wtórował im sykiem, śmiał się iskrami, huczał dymem jak śmiechem. Widać było, że ogień a oni byli jednem, rodzonymi braćmi, a nikt nie wiedział, który z nich drugiego tu sprowadził, czy ogień ludzi, czy tłum żary? Im straszniej gorzało w zagrodzie, tem głośniej pieśń się rozlegała; im wyżej sięgało płomię, tem hałaśliwsze podnosiły się głosy.
Gęśle brzmiały jak wściekłe, ludzie ryczeli jak pijani; widać było miotanie się ich żywe i ziemia tętniała pod stopami.
Mirek ze swymi stał, patrzał i nie śmiał się przybliżyć, ni do tych ludzi, ni do ognia tego. Wszyscy, niemi i strwożeni, przyglądali się widowisku strasznemu.
Knezia nikt się widzieć nie zdawał długo; płomię już opadało na ziemię i pełzać zaczęło po niej, szukając sobie jeszcze strawy, zgłodniałe; reszta ścian waliła się: gdy jeden z guślarzy stojących z tyłu, obaczył za sobą wojsko i knezia. Szmer poszedł po tłumie, jak gdy na rozpalone węgle wody naleją; pieśń zaczęła umierać powoli i skonała, lecz żelazne koło opasujące chatę zgorzałą