Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/160

Ta strona została skorygowana.

sokole, piosnkę my tobie przynieśli, pogrzeb my tobie sprawili. I żywie gołębi stado i dymi zgliszcze wesoło, a starcy brody siwemi, kłaniają ci się do ziemi!
Śpiewak kończąc, pokłon oddał kneziowi i rozśmiał się.
— Późno, ojcze, przybyliście na gody — dodał — a było na co patrzeć i czem nacieszyć oczy. Ryczał w płomieniach czarny, aż mu ogień pysk zamknął! My pląsali wkoło, on w pośrodku, a wtór miał taki, że pieśni jego słychać nie było.
Ej! Tryzna! Tryzna! wesoła Tryzna, gdy zczezł ten, co siwych nie szanował!
Zwolna koło otaczające pożar rozprzęgać się i wolnieć zaczęło, starcy się gromadkami rozchodzili, nikli, ginęli gdzieś w gąszczach i lasach. Sznurami szli w różne strony, niepatrząc za siebie, kilku kijami w popiołach grzebało, i ci wnet odstąpili; ten, który knezia witał, pieśń zanuciwszy, spokojnie poszedł swą drogą.
Nakoniec nie został nikt, oprócz Mirka i jego orszaku; nie było się kogo spytać, co się stało z Czerniakiem i zagrodą.
Nie żałował go Mirek, ale starej chaty Ryżcowej, która mu miłą była, a dziś z niej nie zostało nic, krom kupki popiołu i węgla. O Lublanę też nie miał gdzie się dowiedzieć i ogarnął go smutek wielki. A że on i ludzie byli znużeni, musieli się