— Ej! miła, Rusa moja, że tam ciebie nie było! — zawołała do niej.
— Gdzie?
— A na uczcie naszej, na tryźnie Czerniakowej, mówiła stara, której twarz się uśmiechała. — Żyłam ja, żyłam długo, przeżyłam ja wiele, szalałam ja młoda, szalałam i stara, a takiej uczty i wesela nie miałam w życiu i mieć już nie będę!
Stare lice śmiało się, gdy mówiła; język, puszczony młyńca, wstrzymać się nie mógł.
— Wołali nas na gody! i sprawili kneziowskie! hej! hej! Żyw niech będzie długo ten, co nam je wyprawił!
Popańsku my ucztowali; nie brakło nic; napiliśmy się jęku, najedli się męki, naradowali kaźni złego człowieka — aż dusza skakała!
Pląsali oni w płomieniach, a my wokoło; jak poszła pieśń pożarna, mogilna, zdawało się, że z nas dusze powynosi! Śpiewać przestawszy, popadaliśmy w lesie jak martwi, śmiejąc się przez sen i przez trzy dni niemogąc utamować śmiechu.
— A stary nasz, gdzie? — zapytała Rusa — jedno ciągle mając na myśli.
— Jego tam nie było — odparła Dobrycha — nie widział go nikt, choć czuli wszyscy. Słowo jego stało za żar, rozkaz jego za płomień: po co mu było samemu się wlec, kiedy sługi miał? Kneziowi
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/164
Ta strona została skorygowana.