mało, jesień coraz więcej liści z drzew strząsała, Rusej, która się do dziewczyny przywiązała jak do własnego dziecka, nie w głowie były leki, ani zamawiania, zioła ni woda, tylko ona jedna.
Włóczyła się i ona po lasach, po osadach, nietykając drogi, zaglądając wszędzie, najwięcej tam, gdzie inni dostąpić nie mogli, ale i ona śladu nigdzie nie napytała.
Raz przypadła jej noc w chacie u Muchy. Dziewczyna wesoło przy kądzieli śpiewała. Zobaczywszy starą, zerwała się do niej, przyjmując serdecznie, na ławie sadowiąc, misy i chleb stawiając przed nią.
Pilno się jej było pochwalić, że była po zrękowinach.
— A wam-to co, moja Rusa — odezwała się siadając przy niej — i jeść coś po drodze nie macie ochoty i dobrego-ście mi słowa nie dali?
— Zkąd je wziąć? ja go sama dla siebie nie mam od czasu, jak mi przepadła Lublana — rzekła Rusa.
Mucha odwróciła głowę.
— Oj! ta Lublana! ta Lublana! zaczęła cicho — i ja jej byłam, gdyby siostrą, tak-em kochała. Jak ją okrzyczeli upiorem, płakałam po niej i oczy wypłakiwałam. Bo umrzeć, choćby z wianuszkiem, to nic, moja Rusa, ale upiorem wstać — gorzej śmierci. Jak się ona tu pod moje okno przybłąkała, serce do niej się rwało, a strach ciągnął za poły.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/166
Ta strona została skorygowana.