Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

podziwcie się — i ludziom powiedźcie, niech zazdroszczą!
Wnet wybiegła do komory, wyniosła podarek, rozłożyła go na stole, narzuciła na ramiona, pokazała ją przy świetle, zawinęła starannie i o niczem już mówić nie mogła, tylko o tej chuście swojej.
Rusa siedziała długo, domyślając się, że dziewczyna wiedzieć coś mogła, zażywała ją z różnych stron, ale nie dobyła z niej nic oprócz pustego śmiechu.
Szła tedy tęskna dalej, choć trochę jej już na sercu lżej było, bo Mucha... może coś wiedziała o czem nie mówiła. Kto ją odgadnie?
Droga wiodła pod samo zgliszcze Ryżcowej zagrody. Zdala już posłyszała stara, jak tam jakieś siekiery około drzewa chodziły! Dziw!! Puk, puk, puk, puk! grało, niby do jakiejś pieśni przygrywka.
Spojrzała, podszedłszy: na popielisku nie było popiołów, dokoła tyny stały, a w środku, na podwórku, jacyś ludzie chatę kładli w zrąb, jacyś ludzie z lasu belki i krokwie zwozili! a była ich — chmara, wszyscy nieznajomi, starzy, chmurni, milczący.
Podeszła do jednego — patrzy: stary dziad z brodą siwą.
Zagadała doń: spojrzał oczyma zgasłemi, głową potrząsł i pojechał dalej. Myślała, że na niemowę