trafiła. Nadciągnął drugi — zapytała go: komu to stawicie? — odwrócił się od niej.
Szła za nimi zwolna do samej zagrody, sparła się na płocie i patrzyła. Wszyscy robotnicy ludzie byli obcy, wszyscy siwi; ciupali żywo, nie patrząc na się, milczący.
Poznała w nich gęślarzy, których kędyś na zborzysku widziała.
— Hej! hej! ojcowie — poczęła wołać do nich zza płota, a wam co topory dało w ręce?
Toć nie wasze rzemiosło?
Nie spojrzeli nawet na nią i nie odpowiedzieli.
Ludzie byli nie do ciesielki, ręce miękkie nie do toporów, głowy nie do budowy, a szło im tak raźnie jakoś, jakby w życiu nic innego nie robili. Tyle tylko, że dumali i milczeli.
Stała Rusa, stała, napatrzeć się nie mogła, pod wieczór poczęli torby i gęśle z kąta brać, zakręcili się, w las zaszyli i znikli.
Stara została, położyła się u płota. Nazajutrz jak dzień zjawili się starzy znowu, ale inni i nieznani. Zdawali się ciągnąć z dalekich stron, torby i gęśle nieśli na plecach — pozrzucali je na kupę.
Stanęli do roboty ze śpiewem, na pytania żadne i ci odpowiadać nie chcieli, z sobą też nie prowadzili rozmowy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/170
Ta strona została skorygowana.