Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

Pieśń skończywszy, pospuszczali głowy, ciosali jak senni, jakby sami z drzewa byli.
Gdy na połudenek siedli, każdy sobie miejsce obrał osobne, chleb z torby dobył, zakąsił prędko, napił się wody, małoco spoczął — i znowu stanęli do roboty. Rąbali i ciosali, prawie niepatrząc, aż do późnego mroku; rozeszli się jak wczorajsi.
Trzeciego dnia o brzasku zjawili się inni jeszcze, których po pasach i odzieży poznać było można, że zdaleka przywędrowali.
Stara zachodziła ze wszech stron, aby z nich dostać języka: spoglądali na nią z ukosa, odwracali się szybko, robili swoje; do rozmowy ich nie mogła wciągnąć. Wszystkim im śpieszno było z robotą, śpieszniej jeszcze precz iść.
Myślała Rusa, że się tu może doczeka Znoska, pewna będąc, że on tu ich przysyłał, bo on jeden mógł mieć taką siłę, by głos jego z jednego końca ziemi do drugiego doszedł, a tysiąc rąk i serc poruszył: starego też nie widać było.
Zagroda, na wzór dawnej stawiana, w oczach rosła; dwór, szopy, stajnie — jak grzyby wychodziły z ziemi, a gdy po kilku dniach Rusa powróciła tu znowu, już i owieczki beczały i bydło stało w oborze. Parobków i dziewcząt było kilkoro.
Weszła więc Rusa przez nowe wrota, ciekawa: czy i gospodarza nie zobaczy. W izbicy były już ławy i stoły, chleb nawet leżał ręcznikiem okryty,