Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

Zmówili się więc wszyscy, starszyzna, wojewodowie, żupany, i co było w tych ziemiach ludzi najstateczniejszych, jednego dnia naznaczonego na gródek się zjechać i nastać na knezia mocno, aby żonę brał według zakonu.
Mirek, o tej zmowie nie niewiedząc, gotował się na jakąś wyprawę w pruskie błota i grzęzawice, gdy niespodzianie ujrzał zjeżdżające się gromady, które napełniły podwórce zamkowe.
Zaraz po nich poznać było można, iż z czemś ważnem uroczyście przybywali, bo każdy z żupanów wiódł z sobą poczet i dwór, a przybrany był i uzbrojony jak na wielkie świątki.
Nie poczuwał się Mirek, aby komu krzywdę miał wyrządzić, ani, by nań mogli być zagniewanymi; czuł jednak, iż czegoś przybyli się domagać i natychmiast do nich przybrał się też pokneziowsku, aby ich tak przyjąć, jak oni przyszli: uroczyście i świątecznie.
Stanęli przy panu urzędnicy, zasiadł na podwyższeniu szkarłatem obitem Mirek; drzwi naoścież otwarto.
Poczęli iść goście po starszeństwie i kolei, pokłon oddając panu i ustawiając się przed nim kołem, w milczeniu zasępionem i poważnem. Ziemiami szli, powiatami, siołami i opolami, i tak potem stawali gromadą.