Zgodzili się już na to, żeby iść prosić Mirka napowrót, a Zarwaniec doradził, żeby mu żonkę wprost narzucić gwałtem, najpiękniejszą wybrawszy, do gródka przyprowadzić i posadzić u jego boku. Tak-by było wszystko skończone.
Bardzo się to starszym podobało; ale nim wyszli szukać zbiega, nim się dowiedzieli, którędy zawrócił, już go na gródku nie było.
Mirek wprost z radnej izby do stajni się udał, konia wziął pierwszego z brzega, niepatrząc — i jechał precz.
Na sercu mu się lekko jakoś zrobiło.
Pierwszy raz oddawna jechał sam, gdzie chciał, gdzie oczy niosły: nikt za nim nie gonił, nikt go nie mordował pokłonami i lizaniem się. Zdala uśmiechała mu się stara rodzicielska chata, ojców zgliszcze kamieniami usiane, okolica, w której młode lata przejeździł i przehukał, a nad wszvstko — swoboda!
Koniowi wodze puścił, aby go niósł gdzie zechce!
Dobry kawał był już od gródka, w las się zapuściwszy, gdy starszyzna dopiero gonić za nim się namyśliła — niewiedząc dokąd!
On sam tak się o starych czasach zadumał, że ani patrzał, dokąd go szkapa niesie.
Dopiero mu się oczy otworzyły, gdy nierychło znalazł się na znajomym gościńcu, niedaleko już
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/178
Ta strona została skorygowana.