od wąwozu, w którym niegdy siedział Ludek brodaty.
Pusto było w koło, drogą tylko wlókł się starowina siwy z gęślą na plecach, mrucząc coś sobie pod nosem, ni-to pieśń, ni-to bajdę.
— Zdrów bywaj, stary — odezwał się Mirek — a nie wiecie co się z tym stało, który tu żył?
Wskazał na debrę.
Gęślarz popatrzył i głową pokazał, że milczeć musi.
— Gdzie bocianiem gniazdem trzęsą, a kamieniami w nie ciskają, tam on nie siedzi — szepnął cicho, i, zapatrzywszy się na Mirka, stanął.
Poznał w nim knezia; dziwił się, że tak jechał sam, bez czeladzi, bez dworu. Przystąpił doń, oczom niewierząc.
— Kneziu mój biały! — zawołał — stary nasz ojciec żyw — lepiej mu tam, gdzie jest, niż tu, gdzie był. — A wam-że co, knezieczku? co? co to was tak samego rzucili wasi??
— Nie mnie rzucili oni, ale ja ich! — odezwał się Mirek.
— Dlaczego? — to mnie wiedzieć.
— Jeśli wróżbitą jesteś, to mi wróż, co mnie czeka: czy lepszy los czy cięższa dola?
Stary w oczy mu patrzeć zaczął.
— Jedźcie, panoczku — rzekł — starą drogą, ani
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/179
Ta strona została skorygowana.